Władzy trzeba patrzeć na ręce

2019-12-01 12:00:00 (ost. akt: 2019-12-03 15:52:36)

Swoim nagrodzonym NIKE reportażem w formie książki pt. „Żeby nie było śladów” odświeżył Cezary Łazarewicz w pamięci Polaków historię zamordowania przez PRL-owską milicję Grzegorza Przemyka, warszawskiego maturzysty i syna opozycyjnej poetki Barbary Sadowskiej. Pragnął chociaż taką sprawiedliwość oddać ofierze tej zbrodni. Jej sprawcy pozostali bowiem bezkarni.

Cezary Łazarewicz
fot. ŁCP

— Kim jest Cezary Łazarewicz?
— Jestem prostym reporterem z Darłowa, który został zauważony.

— Nagroda NIKE to jednak przecież nie byle co. Trzeba się trochę postarać, żeby ją otrzymać...
— Ale ja to traktowałem jako NIKE dla całego środowiska. A to, że akurat ja ją dostałem, to był przypadek. Rok wcześniej Magda Grzebałkowska była w finale NIKE, Mariusz Szczygieł był wcześniej w finale NIKE. Wielu reporterów znalazło się tam, ponieważ reportaż jest po prostu dobrą literaturą. Myślę, że wyszedł już z tego przysłowiowego „przedpokoju” i stał się ważnym gatunkiem literackim. A w Polsce ma wyjątkowo długą tradycję i...

— Już przed wojną zasłynął swoimi reportażami Melchior Wańkowicz...
— No tak, ale potem w latach 50’, 60’ i 70’ reportaż rozwijał się w Polsce dlatego, że można było uczciwie pisać reportaże bez wstydu. Dlatego, że reportaż to prawda. Nie można było napisać, że I sekretarz jest do d…, ale że sekretarz partii w jakimś zakładzie pracy nie daje sobie rady, a ten zakład pracy czytelnik mógł odczytać jako metaforę całej Polski, to przechodziło przez cenzurę. Właśnie teraz rozmawiałem z Januszem Rolickim, który pisał reportaże w tamtych latach i powiedział mi, że cenzura była bezradna wobec reportażu. Tam nie było żadnego zapisu, który mogłaby zatrzymać. Wszystko było między wierszami. Legalne, krajowe reportaże gazetowe zostały wydane w latach 70’ w paryskiej „Kulturze”.

— I to wystarczyło, żeby pokazać, jaki to jest system?
— Tak. Bo jak się je zebrało w jeden tom, opisały polską rzeczywistość tamtych lat. Gdyby na podstawie tekstów newsowych próbował pan sobie wyobrazić, jak ona wtedy wyglądała, to się nie da. Bo tam jednak był cenzor, był redaktor naczelny, który pilnował linii partii. W reportażu było wolno znacznie więcej.

— Przywrócił pan teraz pamięć o historii śmierci Grzegorza Przemyka, która zbulwersowała w latach 80’ Polaków na całym świecie. Tego rodzaju zbrodni, popełnionych przez funkcjonariuszy ówczesnego państwa polskiego, było więcej. Dlaczego akurat ta zdobyła wtedy taką uwagę?
— Pomimo wszystko te wszystkie śmierci to były raczej „wypadki przy pracy” - gdyby porównać to na przykład z tym, co się działo wtedy w RPA. Tam po prostu polowano na ludzi i celem ataku była śmierć drugiego człowieka. Ludzie ginęli masowo i na wielką skalę.

— A dlaczego Grzesiek Przemyk stał się symbolem tamtych czasów?
— Ponieważ tutaj wszystko było, jak na dłoni. Idzie chłopak do komisariatu, zostaje tam pobity i dwa dni później umiera. Woroszylski pisze wtedy list do Rakowskiego. Sprawa jest tak ewidentna i oczywista, że on do swojego dawnego kolegi pisze: „Musicie coś z tym zrobić. Tak dalej być nie może. Wasi ludzie zabijają chłopaków na ulicach”.

— I co się dalej dzieje?
— Cały aparat państwa staje w obronie dwójki zomowców, słabo wykształconych, z jakiejś zabitej dechami wsi, którzy przekroczyli wszelkie granice...

— Czuli się bezkarni po prostu.
— Tę bezkarność dała im tamta władza.

— Było ich wtedy więcej na tym komisariacie, przecież.
— Ale tylko dwóch, czy trzech biło. A reszta ich kryła. Na całym świecie zdarzają się przekroczenia uprawnień, tylko nie na całym świecie premier, szef spraw wewnętrznych, prokurator generalny zacierają ślady. Gdyby tu chodziło jeszcze o jakąś rację stanu, to można by to próbować zrozumieć. A tu chodziło o ochronienie dwóch mało znaczących funkcjonariuszy.

— Może bardziej był to sygnał do społeczeństwa: Uważajcie, każdy zomowiec może wam zrobić krzywdę, jeżeli zechce. Bójcie się.
— Tak, to był czytelny sygnał. Piotrowski, kapitan SB, który dowodził akcją zamordowania księdza Popiełuszki, dowiaduje się w lipcu, że zabójcy Przemyka nie ponieśli żadnej kary. Ma więc prawo pomyśleć, że skoro takie zwykłe „krawężniki”, zomowcy ściągnięci do milicji na parę miesięcy, są tak chronieni, to kiedy my porwiemy i zabijemy tego prawdziwego szkodnika socjalizmu, to tym bardziej włos z głowy nie spadnie.

— Podczas pańskiego wieczoru autorskiego była mowa o tym, że w latach 90’ trochę zapomnieliśmy o tych strasznych czasach. Ale była to też chyba konieczność pewnego „odreagowania”. Dla własnego zdrowia psychicznego trzeba było zająć się także innymi sprawami, niż tylko rozpamiętywaniem martyrologii narodu polskiego.
— Nam się wydawało, że ktoś to za nas zrobi. Są już praworządne instytucje, które zadbają o doprowadzenie także tej sprawy do końca. A to nieprawda, bo demokracji trzeba pilnować. I my jesteśmy od tego, żeby stać na jej straży. A my się zajęliśmy wtedy własnymi karierami, robieniem pieniędzy, biznesów, szukaniem drogi życiowej. I to wszystko, co w latach 80’ nas kształtowało – tu mówię głównie o sobie – poszło w niepamięć. Uwierzyliśmy w to, że bez naszego udziału stanie się wszystko to, co powinno się stać. I to był błąd.

— Teraz pan ten błąd naprawił, wydając swoją książkę po latach.
— Raczej z poczucia bezsilności to zrobiłem. I na pewno za późno, kiedy już ci, których opisuję, którzy dopuszczali się rzeczy niedopuszczalnych, za które powinni ponieść karę – już tej kary nie poniosą. I jedyną sprawiedliwością jest ta książka, w której ludzi uwikłanych w zabójstwo Przemyka i zacieranie śladów można było wymienić z imienia i nazwiska.

— Reportaż to sztuka niełatwa i albo ma się do niej powołanie, albo się go nie ma. Co jest tajemnicą napisania dobrego reportażu?
— Ciekawość. Ja po prostu chcę się dowiedzieć. Później przychodzi ten najtrudniejszy moment, kiedy wydawnictwo zapłaciło mi już zaliczkę za to, żebym się dowiedział i rozliczam się z nimi przy pomocy zapisanych kartek papieru. Muszę więc przelać to, czego się dowiedziałem, na papier w jak najbardziej interesujący sposób. Żeby to była opowieść barwna, wielowątkowa i ciekawa dla czytelnika. Napisana tak, żeby czymś do zaskoczyć. W powieści ma pan...

— Suspens.
— No tak, ale sam go pan tam wymyśla. A tutaj życie go dopisało i każdy ten suspens zna. Trudno tym czytelnika zaskoczyć, trzeba więc oprzeć tę opowieść na czymś innym. To jest największa trudność w reportażu, żeby opowiedzieć całą historię, którą i tak wszyscy znają, żeby ona była od początku do końca ciekawa.

— W przypadku historii opowiedzianej w książce „Żeby nie było śladów” wszyscy właściwie spodziewali się, że zakończy się ona bez rozliczenia winnych tej zbrodni.
— Wydaje mi się, że to jest przede wszystkim historia kłamstwa. Opisałem historyczne funkcjonowanie kłamstwa i propagandy używanej do zacierania śladów lub kompromitowania innych osób. Bo ta propaganda i kłamstwo było tak wykorzystywane w mediach. I słowo daję, do głowy by nie przyszło, że to może być instrukcja działania dla niektórych współczesnych mediów.

Łukasz Czarnecki-Pacyński
l.czarnecki@gazetaolsztynska.pl

Cezary Łazarewicz: - urodzony w 1966 w Darłowie reporter i publicysta, autor m.in.: „Żeby nie było śladów” (2016) , „Tu mówi Polska. Reportaże z Pomorza” (2017), „Ja. Rozmowa z Lechem Wałęsą” (z Andrzejem Boberem, 2017), „Koronkowa robota. Sprawa Gorgonowej” (2018), „1968. Czasy nadchodzą nowe” (z Ewą Winnicką, 2018), „Nic osobistego. Sprawa Janusza Walusia”, (2019).

Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Dodaj komentarz Odśwież

Dodawaj komentarze jako zarejestrowany użytkownik - zaloguj się lub wejdź przez FB