Jak się ma dwadzieścia lat, to się człowiek zastanawia, co myślą o nim inni. Po następnych dziesięciu przestaje się zastanawiać. Mija jeszcze parę lat i dochodzi się do wniosku, że wcale o nim nie myślą. Rewelacja, prawda? I wielka ulga, że przestaje się być centrum wszechświata.
Bo tak na ogół jest u młodych. "Świat powinien obchodzić się ze mną ostrożnie. Tak łatwo mnie skrzywdzić. A jak już poczuję się skrzywdzony, to mi się należy. Coś od świata w zamian, oczywiście".
Takie myślenie to co najwyżej wstęp do dojrzałości. Nie tej potwierdzonej przez zdaną maturę czy dowód osobisty. Dojrzałość to nie zewnętrzne osiągnięcia. To zapoznawanie się ze swoimi możliwościami i ograniczeniami. I akceptacja jednych i drugich. To przyznanie sobie prawa do popełniania błędów. To lubienie siebie zarówno w słońcu jak i w deszczu. Odstawionego na "tip-top" i rozmemłanego. Tryskającego energią i w psychicznym rozbabraniu.
Dojrzałość to również przyznanie innym prawa do tego samego. Brak oczekiwania, że ktoś będzie działał według obmyślonego przez nas scenariusza. Akceptacja ludzi takich, jacy są; nie wymyślanie ich.
To również odpowiedzialność za swoje myśli, czyny i słowa. Bez biczowania się w razie porażki lub ustawiania się w roli biednej ofiary.
Dojrzałość to umiejętność znajdowania oparcia w sobie. Nie bycie bluszczopodobnym lub roszczeniowym. Jeśli ma się w sobie najlepszego przyjaciela, nieprzewidywalność życia jest łatwiejsza do opanowania.
To także zgoda na dołki. Jak się wpada w dołek, to na ogół traci się równowagę. Ale dojrzały człowiek potem z niego wyłazi o własnych siłach. Czasem na trochę jeszcze trzęsących się nogach. I idzie dalej, nawet jeżeli utyka. Nie tkwi w wykrocie jęcząc i utyskując: "Dlaczego właśnie mnie się to przytrafiło? Pomóżcie, przynieście lektykę, pogłaszczcie, dopieśćcie. Należy mi się, bo mi życie nogę podstawiło".
A przecież całe życie to droga. A dojrzałość to bycie wciąż w drodze. I świadomość, że ta droga się nie kończy. Że można pobłądzić na manowcach przez fałszywe drogowskazy. Że może trzeba będzie zmienić kierunek. Skorzystać z objazdu albo skrótu. Ale, co najważniejsze dla podróżnika, że można dać sobie czas. Niekoniecznie pędzić w superszybkiej furze po autostradzie w pogoni za nie wiadomo czym.
Wybieram leśne i polne drogi. I jeszcze uliczki małego miasta. Z prawem do odpoczynku i możliwością postoju. Cieszenie się słońcem, zielenią, machaniem ogona psiaka, mruczeniem kota, znajomymi i nieznajomymi ludźmi. A Wy, jaką drogę wybieracie?