Rozmawiamy z Teresą Worowska tłumaczką powieści i dzienników Sándora Máraiego (1900-1989), jednego z najwybitniejszych pisarzy XX wieku. Najwięcej jego przekładów ukazuje się w Polsce. Czy to skutek przyjaźni polsko-węgierskiej, czy jednak coś więcej?
— Pani Tereso, pamiętam, że przed laty młodzi ludzie wybierali jako przedmiot studiów filologie obce umożliwiające kontakty z Zachodem. A pani wybrała język węgierski
.
— To był wybór z rozsądku. Zawsze miałam wrażenie, że języki przychodzą mi łatwo. Przekonałam się o tym ucząc się rosyjskiego, angielskiego i łaciny. A ponieważ, już w szkole podstawowej chciałam być tłumaczem...
— Naprawdę?!
— Miałam taką książkę pod redakcją Wiktora Woroszylskiego zatytułowaną „Nastolatki nie lubią wierszy”. Mam ją zresztą do dziś. W większości były to przekłady. Zaciekawiło mnie, jak to się robi, że wiersz tak „przemawia” po polsku, jakby był napisany w tym języku. Pomyślałam sobie wtedy, że dobrze byłoby nauczyć się takiego języka, który zna niewiele osób. I tu zaważył czynnik przynależności do „jednego obozu" . Zdawałam sobie sprawę, że by dobrze nauczyć się języka trzeba jeździć do kraju, gdzie się nim mówi. Bo poznawanie języka jest w istocie poznawaniem kultury narodu. Zastanawiałam się, do jakiego kraju mogłabym stosunkowo łatwo wyjeżdżać, by spełnić te warunki. Mój wybór padł na Węgry. Kiedy zdawałam egzamin wstępny na jedno miejsce startowało 11 kandydatów. Ale miałam mocną stronę — ukończyłam gimnazjum z wykładowym językiem rosyjskim. Egzamin z języka obcego zdałam dobrze i dostałam się hungarystykę. Przyznam, że kiedy kończyłam studia, byłam bardzo zadowolona z wyboru. Chyba jednak należałam do mniejszości, bo wiele osób się rozczarowało — inaczej wyobrażało sobie przyszłość i nie zostało w zawodzie. Moim kolegą z roku był na przykład Michał Listkiewicz, późniejszy prezes PZPN.
— Nie przeżywała pana załamań? Węgierski jest arcytrudny.
— Był trudny. Na pierwszym roku miałam kłopoty z pisaniem ze słuchu. W węgierskim są samogłoski i spółgłoski, których nie ma w polskim. Dopóki nie zaczęłam czytać, „nie słyszałam” tekstu. Jestem wzrokowcem, więc dyktanda pisałem okropne. Ale na szczęście już po pierwszym roku wyjechałam na Węgry i tam miałam nieustanne kontakty z rówieśnikami. Zaczęłam wszystko „słyszeć" i „widzieć”. Potem nie miałam już żadnych kłopotów i do dzisiaj — piszę o węgiersku bez błędów. Nawet moje dzieci, kiedy chodziły do szkoły, przynosiły mi wypracowania do sprawdzenia.
— To są dzieci polsko-węgierskie?
— Tak. Mam czwórkę dzieci — córkę i trzech synów. I jednym z moich najważniejszych matczynych zamierzeń — szczęśliwie zrealizowanych — było to, by jak najlepiej mówiły po polsku. Miałam pomoc w mamie.
— Ale jak pani radziła sobie z czwórką dzieci?! Pytam jako matka dwójki.
— Od trojki robi się łatwiej. Większość rodziców decyduje się na najtrudniejszą wersję — dwójkę dzieci. A im więcej dzieci, tym prościej. No i jest bardzo fajne życie rodzinne. W uczeniu dzieci polskiego bardzo pomogła mi szkoła polska działająca w Budapeszcie przy konsulacie. Tam, raz w tygodniu odbywały się lekcje polskiego i historii. Woziłam wszystkie moje dzieci do tej szkoły. To wymagało wytrwałości, ale nauczyć się pewnych rzeczy poza szkołą jest bardzo trudno. Dzieci bywały też w Polsce bardzo często na obozach. Teraz mieszkają wszystkie na Węgrzech, to jest ich ojczyzna, ale z polskim świetnie sobie radzą.
— Słyszymy — od urodzenia i do znudzenia powiedzenie — „Polak Węgier, dwa bratanki...”. Moim zdaniem to złudzenie i nadużycie. Węgry to kultura mieszczańska i zupełne inne doświadczenie historyczne. Jak jest naprawdę?
— Różnic jest rzeczywiście bardzo wiele. Ja bym jednak zwróciła uwagę na co innego. Bo przy tych wszystkich różnicach w wielu momentach historii między Polakami i Węgrami były ważne punkty styczne. Niektóre z nich można wytłumaczyć polityką dynastyczną czy ówczesnym aktualnym interesem, ale są sprawy, których nie można tak łatwo wytłumaczyć. I to jest najciekawsze — fenomen przyjaźni i solidarności, który ujawniał się po obu stronach w krytycznych momentach historycznych. Skupię się tylko na XX wieku. Po zakończeniu I wojny światowej Europa miała zupełnie inny kształt niż w 1914 roku. Pojawiła się niepodległa Polska, ale Węgry po traktacie w Trianon, podpisanym w 1920 roku, zostały okrojone z około dwóch trzecich swego terytorium. Polska była zadowolona z powojennych decyzji traktatu pokojowego, Węgry liczyły na rewizję traktatów i granic. Podobnie uważał wówczas w Europie tylko Hitler i to jest przyczyna, że Węgrzy przyłączyły się do Osi, a nie szczególna skłonność do niemieckości. Ona jest oczywiście, ale nie tak wielka, by pakować się w tak ryzykowną przygodę, jak sojusz z Hitlerem. Natomiast w 1920 roku...
— ... kiedy trwała wojna polsko-bolszewicka...
— ... Europa właściwie odmówiła nam pomocy. Tylko admirał Miklos Horthy był wyjątkiem. Mimo że znajdowaliśmy się po różnych politycznie stronach, pociągi z przemysłowej wyspy Csepel w Budapeszcie jechały z amunicją prosto na front, do stacji Skierniewice. W sytuacji, kiedy polscy żołnierze mieli po kilka nabojów, ta ogromna porcja amunicji, którą od Węgier dostaliśmy, zdecydowała nie tylko o losach Polski, ale i Europy. Drugi moment też się łączy z osobą admirała Horthy'ego. Po przegranej wojnie z Niemcami, gdy pierwszy polski oddział stanął na granicy polsko-węgierskiej, wystarczyły dwie godziny, by prośba o wpuszczenie polskich żołnierzy, a później również uchodźców cywilnych dotarła do Budapesztu i wróciła w formie zgody. Potem przez tę granicę przeszło około 100 tys. Polaków. Żołnierze byli internowani, ale i tak powoli przez Jugosławię przedostali się na Zachód i zasilili polskie siły zbrojne. Władze węgierskie patrzyły na to przez palce. Uchodźcy cywilni przetrwali wojnę, ale nie tylko przetrwali. Byli wśród nich znani twórcy, tacy jak Kazimiera Iłłakowiczówna, Stanisław Vincenz, Tadeusz Fangrat i Adam Bahdaj. To oni dokonali wówczas pierwszych przekładów węgierskich poetów takich jak Lajos Áprily czy József Attila. Powstało też sporo przekładów bardzo ważnego dla Węgrów poety z począku XX wieku, Endre Adyego. A trzecie wydarzenie to pomoc Polaków dla powstania w Budapeszcie.
— Szczególna rolę odegrał tu Olsztyn, gdzie odbywały się wielotysięczne manifestacje popierające powstańców.
— Ta węgierska próba zrzucenia komunizmu Polaków zelektryzowała. Nie Rumunów, Słowaków czy Czechów. To w Polsce powstały specjalne komitety, zbierano pieniądze, odzież i lekarstwa, oddawano krew. Pomoc, jaka napłynęła wtedy z Polski była większa niż pomoc całej reszty świata! Dlatego ten fenomen polsko-węgierskiej przyjaźnij jest interesujący, bo istniała mimo tych wszystkich różnic, czasem przeciwnych interesów politycznych. Już ponad 40 lat zajmuję się Węgrami, ale pełnego wyjaśnienia dla tego fenomenu nie mam. W tej części Europy, a może i w całej Europie, jest to wyjątkowe zjawisko.
— Mnie się wydaje, że znakomitym przewodnikiem po tych polsko-węgierskich różnicach jest Sándor Márai, pisarz, który opuścił Węgry w 1948 roku na zawsze. Był gorącym antykomunistą, co dzisiaj czytelnikowi jego „Dzienników” może przeszkadzać, bo w dzisiejszych czasach przeróżni szubrawcy używają hasła „antykomunizm” do realizacji niecnych celów. Ale czy komunizm na Węgrzech, ten stalinowski i ten, późniejszy Kádárowski , nie był gorszy niż w Polsce?
— Mátyás Rákosi , szef Węgierskiej Partii Komunistycznej i premier, chciał być najlepszym uczniem Stalina. Jeden z historyków powiedział, że jeśli w Polsce ktoś nie należał do grupy specjalnie prześladowanej — nie był członkiem Armii Krajowej, obszarnikiem czy tak zwanym burżujem — był w miarę bezpieczny, jego życie nie było zagrożone. A na Węgrzech do 1953 roku nikt nie znał dnia ani godziny. Reżim był bezlitosny.
— A kiedy pani trafiła na pisarstwo Máraiego ? Przecież oficjalnie na Węgrzech nie był wydawany.
— Na Węgrzech Márai był najpopularniejszym pisarzem dwudziestolecia międzywojennego. Był też tłumaczony i znany na Zachodzie. Do wyjazdu z kraju został właściwie przymuszony. Marksistowski filozof, pisarz i działacz partyjny György Lukács posłał na przemiał świeżo wydaną pięciotomowa sagę „Dzieło Garrenów”. Wtedy pisarz stracił nadzieję, że na Węgrzech będzie mógł być pisarzem. A to było dla niego najważniejsze. Wtedy zdecydował, że musi wyjechać. Wtedy też postanowił, że dopóki ostatni sowiecki żołnierz nie opuści terytorium Węgier i dopóki nie odbędą się demokratyczne wolne wybory, nie zgodzi się, by jakakolwiek jego książka ukazała się w kraju. Nazwisko Máraiego zostało objęte całkowitym zapisem. Jeżeli ktoś pisał o literaturze międzywojennej, przez całe dziesięciolecia nie mógł o nim nawet wspomnieć. Nowe pokolenia Węgrów w ogóle go nie znały, chyba że ktoś wyjechał na Zachód. Ale tam też sytuacja była trudna, bo emigracja węgierska była bardzo skłócona. Tworzyli ją i komuniści, i strzałokrzyżowcy. Nie mieli płaszczyzny, na której mogliby się porozumieć i dlatego nie stworzyli ośrodków takich jak Polacy w Londynie czy w Paryżu. Márai od węgierskiej emigracji trzymał się z daleka. Kiedy Kádár odszedł od władzy, z Węgier płynęły sygnały, że książki Máraiego mogą być wydane, on się jednak na to nie zgodził. Ale kiedy żołnierze sowieccy opuścili Węgry i odbyły się wolne wybory, nagle zaczęły się kolejno ukazywać książki Máraiego. Czytelnicy zachłysnęli się nową nieznaną im jakością. Okazało się, że przez prawie pół wieku literatura węgierska rozwijała się bez wiedzy, że po drugiej stronie oceanu żyje największy prozaik piszący po węgiersku. Tego nie sposób odrobić. I wtedy zainteresowałam się Máraim . Stało się to dzięki wydawnictwu Czytelnik. Oni dowiedzieli o Máraim od Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. W tym czasie powieść Máraiego „Żar” sprzedała się we Włoszech w nakładzie 300 tys. egzemplarzy, choć kilkakrotnie ukazywała się wcześniej. Nawet przed wojną ktoś chciał nakręcić na jej podstawie film. Mówiło się kilka lat temu, ze Milos Forman też chciał ją sfilmować.
—Co pani najbardziej ceni w pisarstwie Máraiego ?
— W jego twórczości jest wiele nurtów. Ja najbardziej lubię ten najsilniej osadzony w biografii pisarza.Pisząc „Sąd w Canudos” czy „Żar” autor nie sięgał do własnej biografii, tylko do innych źródeł. A dla mnie najciekawsze jest to, kiedy pisze, czerpiąc z zasobów własnego życia. No i „Dzienniki” — to jest opus magnum, pewnie najważniejsza pozycja jaka po Máraim została, po Máraim jako świadku XX wieku. Oglądał ten wiek z wielu punktów i miał wyjątkową zdolność formułowania sądów i refleksji. Potrafił przewidzieć rozwój zjawisk i wydarzeń. Kiedy dzisiaj czyta się „Dzienniki” zdumiewa nas, że przewidział rozpad kultury europejskiej i zanikającą rolę Europy. Pisał o tym pod koniec lat 50 XX wieku. Za bardzo ważną książkę uważam „Wyznania patrycjusza”, druga to „Ziemia, ziemia”, która jest dziełem wybitnym. A to książki autobiograficzne i jednocześnie eseistyczne. Jest w nich wiele rozpoznań i świetnie sformułowanych wniosków. Osobną wielka sympatię mam do książki „Sindbad powraca do domu”, ponieważ jest to bardzo ciekawy eksperyment literacki. Márai napisał ją językiem swego mistrza Gyuli Krúdyego i ten styl jest rozpoznawalny już po pierwszym zdaniu. „Powrót Sindbada” uważa się na najlepszą książkę... Krudy'ego. Márai tak brawurowo ją napisał i uczynił jej bohaterem swego mistrza. Książka opowiada o ostatnim dniu życia Krúdyego. Dla mnie to jest arcydzieło, jak to mówią cacko z dziurką i klejnocik.
— Pani, znająca tak świetnie język, na pewno potrafi „Sinbada” docenić. Rozumiem, że jest to klejnot w języku węgierskim.
— Tak. Muszę przyznać, że miałam wiele radości tłumacząc tę książkę. I za bardzo ciekawe uważam całe „Dzieło Garrenów” — od pierwszej części cyklu zatytułowanej „Zbuntowani”", która jest fantastycznym obrazem spustoszeń po I wojnie światowej. Jest to oczywiście odrealniony...
— ... ale jednocześnie bardzo prawdziwy, także dla nas, w Polsce, po tylu latach. I chyba na tym polega literatura — na wymyśleniu czegoś, co w naszym odczuciu jest prawdziwe. Przynajmniej dla naszego pokolenia.
— Ale z Máraim dzieje się to samo, co ze wszystkimi. Przychodzi nowe pokolenie, samo pisze literaturę i szuka literatury rówieśników. Natomiast co jest ciekawe w powrocie Máraiego? To, że zarówno na Węgrzech jak i w Europie zaistniał jednak w panteonie twórców prozy XX wieku. Jakby było puste miejsce, które na niego czekało.
— W Europie Środkowej?
— Nie tylko. Márai jest bardzo popularny w Hiszpanii. Niemcy wydawali go zawsze wiernie, bo w młodości Marai pisał do „Frankfurter Zeitung”, mieszkał to w Lipsku, to w Berlinie, to we Frankfurcie i jest tam odbierany jako pisarz związany z Niemcami. Ale pod względem wydanych tytułów na pierwszym miejscu są Polacy, a na drugim Hiszpanie. Márai za swego życia miał hiszpańskiego wydawcę, zafascynowanego jego prozą. Niestety człowiek ten umarł na w latach 60 XX wieku, ale być może popularność Máraiego w Hiszpanii jest pokłosiem pracy tego wydawcy.
— A może w Máraim jest coś hiszpańskiego? Wewnętrzna surowość i samodyscyplina? Na pewno swoją twórczością zbudował pomnik dawnej Środkowej Europie.
— Temu światu, który już znikł. Ja myślę, że pokolenie naszych wnuków będzie odkrywało Máraiego , bo tak przecież często bywa. Historia ojców nie zawsze jest ciekawa, ale historia dziadków już tak.
— Dla mnie Márai to europejskość w środkowoeuropejskim odcieniu, coś co jest mi bliskie i o czy czytam z upodobaniem. Márai to intelektualny arystokrata w poszukiwaniu najwyższych artystycznych wartości i człowiek zwyczajnie przyzwoity.
— To był człowiek bardzo niekoniunkturalny i z wielkim charakterem, dlatego zainteresowanie budzi nie tylko jego twórczość. Bo to nie jest twórca osobowościowo przezroczysty, taki który tylko opowiada nam różne ciekawe historie i my skupiamy się tylko na jego książkach. Nie! Bywając od wielu na spotkaniach z czytelnikami zawsze otrzymuję wiele pytań dotyczących osobowości pisarza i jego losu. Wydaje mi, że przez jego książki przemawia silny, nieugięty, niepoddający się charakter. Márai to człowiek niezawierający niegodnych kompromisów, a jednocześnie potrafiący dokonać autokorekty. Na początku był bardzo nieprzejednany wobec twórców, którzy zostali po wojnie na Węgrzech. Uważał, że wszyscy powinni byli wyemigrować. Potem zmienił zdanie. Wielka siła charakteru tego człowieka działa trochę jak światło latarni morskiej, której zadaniem jest trwać w tym samym miejscu. Nie istnieje coś takiego jak latarnia morska na kółkach. W tej sytuacji jej rola straciłaby sens. Poczucie bezpieczeństwa żeglarzy zasadza się na tym, że posyła światło zawsze z tego samego miejsca. I Márai w przenośnym sensie jest taka latarnią i stąd jego znaczenie dla dzisiejszych czytelników. My żyjemy w epoce, kiedy zmiany są coraz szybsze i w związku z tym ludzie też często zmieniają poglądy, przekonania. Może Márai budzi tęsknotę za wiernością sobie, trwałością i konsekwencją sądów i postaw.
— Porównała go pani do latarni morskiej. Latarnie są samotne i Márai też był samotny w powojennej Europie i Ameryce. Pisał też o samotności Węgrów otoczonych przez Słowian i Germanów. Ale z drugiej strony wszyscy jesteśmy samotni. Może pani mniej, bo ma pani czworo dzieci.
— Ja jestem otoczono ludźmi. Márai był samotnikiem z wyboru. Ale samotność jest potrzebna by tworzyć.
— Nawet pisał w „Dziennikach”, że przyjmowanie gości to marnowanie czasu.
— O, to zależy jakich! Rozmawiałam z córką malarza Istvána Szőnyi, Zsuzsą Szőnyi, która mieszkała we Włoszech, i tam z mężem stworzyła dom otwarty dla środowiska artystycznego. Márai znał Szőnyiego i bardzo go lubił, dlatego chętnie bywał u jego córki. Pisarz nie był wylewny, nie rzucał się nikomu na szyję, był wręcz nieufny, ale to z powodów o których mówiłam wcześniej. Ale u Zsuzsy Szőnyi bywał i ona bardzo pomagała mu przy wysyłaniu książek na adresy czytelników książek. Przyznała, że kiedy Márai już był w towarzystwie, stawał się jego duszą. Miał zawsze dużo ciekawych rzeczy do powiedzenia i wodził rej. Ale to musiało być grono ludzi zaufanych, a tych na emigracji nie było wielu, dlatego takie chwile były rzadkie.
Ewa Mazgal
— To był wybór z rozsądku. Zawsze miałam wrażenie, że języki przychodzą mi łatwo. Przekonałam się o tym ucząc się rosyjskiego, angielskiego i łaciny. A ponieważ, już w szkole podstawowej chciałam być tłumaczem...
— Naprawdę?!
— Miałam taką książkę pod redakcją Wiktora Woroszylskiego zatytułowaną „Nastolatki nie lubią wierszy”. Mam ją zresztą do dziś. W większości były to przekłady. Zaciekawiło mnie, jak to się robi, że wiersz tak „przemawia” po polsku, jakby był napisany w tym języku. Pomyślałam sobie wtedy, że dobrze byłoby nauczyć się takiego języka, który zna niewiele osób. I tu zaważył czynnik przynależności do „jednego obozu" . Zdawałam sobie sprawę, że by dobrze nauczyć się języka trzeba jeździć do kraju, gdzie się nim mówi. Bo poznawanie języka jest w istocie poznawaniem kultury narodu. Zastanawiałam się, do jakiego kraju mogłabym stosunkowo łatwo wyjeżdżać, by spełnić te warunki. Mój wybór padł na Węgry. Kiedy zdawałam egzamin wstępny na jedno miejsce startowało 11 kandydatów. Ale miałam mocną stronę — ukończyłam gimnazjum z wykładowym językiem rosyjskim. Egzamin z języka obcego zdałam dobrze i dostałam się hungarystykę. Przyznam, że kiedy kończyłam studia, byłam bardzo zadowolona z wyboru. Chyba jednak należałam do mniejszości, bo wiele osób się rozczarowało — inaczej wyobrażało sobie przyszłość i nie zostało w zawodzie. Moim kolegą z roku był na przykład Michał Listkiewicz, późniejszy prezes PZPN.
— Nie przeżywała pana załamań? Węgierski jest arcytrudny.
— Był trudny. Na pierwszym roku miałam kłopoty z pisaniem ze słuchu. W węgierskim są samogłoski i spółgłoski, których nie ma w polskim. Dopóki nie zaczęłam czytać, „nie słyszałam” tekstu. Jestem wzrokowcem, więc dyktanda pisałem okropne. Ale na szczęście już po pierwszym roku wyjechałam na Węgry i tam miałam nieustanne kontakty z rówieśnikami. Zaczęłam wszystko „słyszeć" i „widzieć”. Potem nie miałam już żadnych kłopotów i do dzisiaj — piszę o węgiersku bez błędów. Nawet moje dzieci, kiedy chodziły do szkoły, przynosiły mi wypracowania do sprawdzenia.
— To są dzieci polsko-węgierskie?
— Tak. Mam czwórkę dzieci — córkę i trzech synów. I jednym z moich najważniejszych matczynych zamierzeń — szczęśliwie zrealizowanych — było to, by jak najlepiej mówiły po polsku. Miałam pomoc w mamie.
— Ale jak pani radziła sobie z czwórką dzieci?! Pytam jako matka dwójki.
— Od trojki robi się łatwiej. Większość rodziców decyduje się na najtrudniejszą wersję — dwójkę dzieci. A im więcej dzieci, tym prościej. No i jest bardzo fajne życie rodzinne. W uczeniu dzieci polskiego bardzo pomogła mi szkoła polska działająca w Budapeszcie przy konsulacie. Tam, raz w tygodniu odbywały się lekcje polskiego i historii. Woziłam wszystkie moje dzieci do tej szkoły. To wymagało wytrwałości, ale nauczyć się pewnych rzeczy poza szkołą jest bardzo trudno. Dzieci bywały też w Polsce bardzo często na obozach. Teraz mieszkają wszystkie na Węgrzech, to jest ich ojczyzna, ale z polskim świetnie sobie radzą.
— Słyszymy — od urodzenia i do znudzenia powiedzenie — „Polak Węgier, dwa bratanki...”. Moim zdaniem to złudzenie i nadużycie. Węgry to kultura mieszczańska i zupełne inne doświadczenie historyczne. Jak jest naprawdę?
— Różnic jest rzeczywiście bardzo wiele. Ja bym jednak zwróciła uwagę na co innego. Bo przy tych wszystkich różnicach w wielu momentach historii między Polakami i Węgrami były ważne punkty styczne. Niektóre z nich można wytłumaczyć polityką dynastyczną czy ówczesnym aktualnym interesem, ale są sprawy, których nie można tak łatwo wytłumaczyć. I to jest najciekawsze — fenomen przyjaźni i solidarności, który ujawniał się po obu stronach w krytycznych momentach historycznych. Skupię się tylko na XX wieku. Po zakończeniu I wojny światowej Europa miała zupełnie inny kształt niż w 1914 roku. Pojawiła się niepodległa Polska, ale Węgry po traktacie w Trianon, podpisanym w 1920 roku, zostały okrojone z około dwóch trzecich swego terytorium. Polska była zadowolona z powojennych decyzji traktatu pokojowego, Węgry liczyły na rewizję traktatów i granic. Podobnie uważał wówczas w Europie tylko Hitler i to jest przyczyna, że Węgrzy przyłączyły się do Osi, a nie szczególna skłonność do niemieckości. Ona jest oczywiście, ale nie tak wielka, by pakować się w tak ryzykowną przygodę, jak sojusz z Hitlerem. Natomiast w 1920 roku...
— ... kiedy trwała wojna polsko-bolszewicka...
— ... Europa właściwie odmówiła nam pomocy. Tylko admirał Miklos Horthy był wyjątkiem. Mimo że znajdowaliśmy się po różnych politycznie stronach, pociągi z przemysłowej wyspy Csepel w Budapeszcie jechały z amunicją prosto na front, do stacji Skierniewice. W sytuacji, kiedy polscy żołnierze mieli po kilka nabojów, ta ogromna porcja amunicji, którą od Węgier dostaliśmy, zdecydowała nie tylko o losach Polski, ale i Europy. Drugi moment też się łączy z osobą admirała Horthy'ego. Po przegranej wojnie z Niemcami, gdy pierwszy polski oddział stanął na granicy polsko-węgierskiej, wystarczyły dwie godziny, by prośba o wpuszczenie polskich żołnierzy, a później również uchodźców cywilnych dotarła do Budapesztu i wróciła w formie zgody. Potem przez tę granicę przeszło około 100 tys. Polaków. Żołnierze byli internowani, ale i tak powoli przez Jugosławię przedostali się na Zachód i zasilili polskie siły zbrojne. Władze węgierskie patrzyły na to przez palce. Uchodźcy cywilni przetrwali wojnę, ale nie tylko przetrwali. Byli wśród nich znani twórcy, tacy jak Kazimiera Iłłakowiczówna, Stanisław Vincenz, Tadeusz Fangrat i Adam Bahdaj. To oni dokonali wówczas pierwszych przekładów węgierskich poetów takich jak Lajos Áprily czy József Attila. Powstało też sporo przekładów bardzo ważnego dla Węgrów poety z począku XX wieku, Endre Adyego. A trzecie wydarzenie to pomoc Polaków dla powstania w Budapeszcie.
— Szczególna rolę odegrał tu Olsztyn, gdzie odbywały się wielotysięczne manifestacje popierające powstańców.
— Ta węgierska próba zrzucenia komunizmu Polaków zelektryzowała. Nie Rumunów, Słowaków czy Czechów. To w Polsce powstały specjalne komitety, zbierano pieniądze, odzież i lekarstwa, oddawano krew. Pomoc, jaka napłynęła wtedy z Polski była większa niż pomoc całej reszty świata! Dlatego ten fenomen polsko-węgierskiej przyjaźnij jest interesujący, bo istniała mimo tych wszystkich różnic, czasem przeciwnych interesów politycznych. Już ponad 40 lat zajmuję się Węgrami, ale pełnego wyjaśnienia dla tego fenomenu nie mam. W tej części Europy, a może i w całej Europie, jest to wyjątkowe zjawisko.
— Mnie się wydaje, że znakomitym przewodnikiem po tych polsko-węgierskich różnicach jest Sándor Márai, pisarz, który opuścił Węgry w 1948 roku na zawsze. Był gorącym antykomunistą, co dzisiaj czytelnikowi jego „Dzienników” może przeszkadzać, bo w dzisiejszych czasach przeróżni szubrawcy używają hasła „antykomunizm” do realizacji niecnych celów. Ale czy komunizm na Węgrzech, ten stalinowski i ten, późniejszy Kádárowski , nie był gorszy niż w Polsce?
— Mátyás Rákosi , szef Węgierskiej Partii Komunistycznej i premier, chciał być najlepszym uczniem Stalina. Jeden z historyków powiedział, że jeśli w Polsce ktoś nie należał do grupy specjalnie prześladowanej — nie był członkiem Armii Krajowej, obszarnikiem czy tak zwanym burżujem — był w miarę bezpieczny, jego życie nie było zagrożone. A na Węgrzech do 1953 roku nikt nie znał dnia ani godziny. Reżim był bezlitosny.
— A kiedy pani trafiła na pisarstwo Máraiego ? Przecież oficjalnie na Węgrzech nie był wydawany.
— Na Węgrzech Márai był najpopularniejszym pisarzem dwudziestolecia międzywojennego. Był też tłumaczony i znany na Zachodzie. Do wyjazdu z kraju został właściwie przymuszony. Marksistowski filozof, pisarz i działacz partyjny György Lukács posłał na przemiał świeżo wydaną pięciotomowa sagę „Dzieło Garrenów”. Wtedy pisarz stracił nadzieję, że na Węgrzech będzie mógł być pisarzem. A to było dla niego najważniejsze. Wtedy zdecydował, że musi wyjechać. Wtedy też postanowił, że dopóki ostatni sowiecki żołnierz nie opuści terytorium Węgier i dopóki nie odbędą się demokratyczne wolne wybory, nie zgodzi się, by jakakolwiek jego książka ukazała się w kraju. Nazwisko Máraiego zostało objęte całkowitym zapisem. Jeżeli ktoś pisał o literaturze międzywojennej, przez całe dziesięciolecia nie mógł o nim nawet wspomnieć. Nowe pokolenia Węgrów w ogóle go nie znały, chyba że ktoś wyjechał na Zachód. Ale tam też sytuacja była trudna, bo emigracja węgierska była bardzo skłócona. Tworzyli ją i komuniści, i strzałokrzyżowcy. Nie mieli płaszczyzny, na której mogliby się porozumieć i dlatego nie stworzyli ośrodków takich jak Polacy w Londynie czy w Paryżu. Márai od węgierskiej emigracji trzymał się z daleka. Kiedy Kádár odszedł od władzy, z Węgier płynęły sygnały, że książki Máraiego mogą być wydane, on się jednak na to nie zgodził. Ale kiedy żołnierze sowieccy opuścili Węgry i odbyły się wolne wybory, nagle zaczęły się kolejno ukazywać książki Máraiego. Czytelnicy zachłysnęli się nową nieznaną im jakością. Okazało się, że przez prawie pół wieku literatura węgierska rozwijała się bez wiedzy, że po drugiej stronie oceanu żyje największy prozaik piszący po węgiersku. Tego nie sposób odrobić. I wtedy zainteresowałam się Máraim . Stało się to dzięki wydawnictwu Czytelnik. Oni dowiedzieli o Máraim od Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. W tym czasie powieść Máraiego „Żar” sprzedała się we Włoszech w nakładzie 300 tys. egzemplarzy, choć kilkakrotnie ukazywała się wcześniej. Nawet przed wojną ktoś chciał nakręcić na jej podstawie film. Mówiło się kilka lat temu, ze Milos Forman też chciał ją sfilmować.
—Co pani najbardziej ceni w pisarstwie Máraiego ?
— W jego twórczości jest wiele nurtów. Ja najbardziej lubię ten najsilniej osadzony w biografii pisarza.Pisząc „Sąd w Canudos” czy „Żar” autor nie sięgał do własnej biografii, tylko do innych źródeł. A dla mnie najciekawsze jest to, kiedy pisze, czerpiąc z zasobów własnego życia. No i „Dzienniki” — to jest opus magnum, pewnie najważniejsza pozycja jaka po Máraim została, po Máraim jako świadku XX wieku. Oglądał ten wiek z wielu punktów i miał wyjątkową zdolność formułowania sądów i refleksji. Potrafił przewidzieć rozwój zjawisk i wydarzeń. Kiedy dzisiaj czyta się „Dzienniki” zdumiewa nas, że przewidział rozpad kultury europejskiej i zanikającą rolę Europy. Pisał o tym pod koniec lat 50 XX wieku. Za bardzo ważną książkę uważam „Wyznania patrycjusza”, druga to „Ziemia, ziemia”, która jest dziełem wybitnym. A to książki autobiograficzne i jednocześnie eseistyczne. Jest w nich wiele rozpoznań i świetnie sformułowanych wniosków. Osobną wielka sympatię mam do książki „Sindbad powraca do domu”, ponieważ jest to bardzo ciekawy eksperyment literacki. Márai napisał ją językiem swego mistrza Gyuli Krúdyego i ten styl jest rozpoznawalny już po pierwszym zdaniu. „Powrót Sindbada” uważa się na najlepszą książkę... Krudy'ego. Márai tak brawurowo ją napisał i uczynił jej bohaterem swego mistrza. Książka opowiada o ostatnim dniu życia Krúdyego. Dla mnie to jest arcydzieło, jak to mówią cacko z dziurką i klejnocik.
— Pani, znająca tak świetnie język, na pewno potrafi „Sinbada” docenić. Rozumiem, że jest to klejnot w języku węgierskim.
— Tak. Muszę przyznać, że miałam wiele radości tłumacząc tę książkę. I za bardzo ciekawe uważam całe „Dzieło Garrenów” — od pierwszej części cyklu zatytułowanej „Zbuntowani”", która jest fantastycznym obrazem spustoszeń po I wojnie światowej. Jest to oczywiście odrealniony...
— ... ale jednocześnie bardzo prawdziwy, także dla nas, w Polsce, po tylu latach. I chyba na tym polega literatura — na wymyśleniu czegoś, co w naszym odczuciu jest prawdziwe. Przynajmniej dla naszego pokolenia.
— Ale z Máraim dzieje się to samo, co ze wszystkimi. Przychodzi nowe pokolenie, samo pisze literaturę i szuka literatury rówieśników. Natomiast co jest ciekawe w powrocie Máraiego? To, że zarówno na Węgrzech jak i w Europie zaistniał jednak w panteonie twórców prozy XX wieku. Jakby było puste miejsce, które na niego czekało.
— W Europie Środkowej?
— Nie tylko. Márai jest bardzo popularny w Hiszpanii. Niemcy wydawali go zawsze wiernie, bo w młodości Marai pisał do „Frankfurter Zeitung”, mieszkał to w Lipsku, to w Berlinie, to we Frankfurcie i jest tam odbierany jako pisarz związany z Niemcami. Ale pod względem wydanych tytułów na pierwszym miejscu są Polacy, a na drugim Hiszpanie. Márai za swego życia miał hiszpańskiego wydawcę, zafascynowanego jego prozą. Niestety człowiek ten umarł na w latach 60 XX wieku, ale być może popularność Máraiego w Hiszpanii jest pokłosiem pracy tego wydawcy.
— A może w Máraim jest coś hiszpańskiego? Wewnętrzna surowość i samodyscyplina? Na pewno swoją twórczością zbudował pomnik dawnej Środkowej Europie.
— Temu światu, który już znikł. Ja myślę, że pokolenie naszych wnuków będzie odkrywało Máraiego , bo tak przecież często bywa. Historia ojców nie zawsze jest ciekawa, ale historia dziadków już tak.
— Dla mnie Márai to europejskość w środkowoeuropejskim odcieniu, coś co jest mi bliskie i o czy czytam z upodobaniem. Márai to intelektualny arystokrata w poszukiwaniu najwyższych artystycznych wartości i człowiek zwyczajnie przyzwoity.
— To był człowiek bardzo niekoniunkturalny i z wielkim charakterem, dlatego zainteresowanie budzi nie tylko jego twórczość. Bo to nie jest twórca osobowościowo przezroczysty, taki który tylko opowiada nam różne ciekawe historie i my skupiamy się tylko na jego książkach. Nie! Bywając od wielu na spotkaniach z czytelnikami zawsze otrzymuję wiele pytań dotyczących osobowości pisarza i jego losu. Wydaje mi, że przez jego książki przemawia silny, nieugięty, niepoddający się charakter. Márai to człowiek niezawierający niegodnych kompromisów, a jednocześnie potrafiący dokonać autokorekty. Na początku był bardzo nieprzejednany wobec twórców, którzy zostali po wojnie na Węgrzech. Uważał, że wszyscy powinni byli wyemigrować. Potem zmienił zdanie. Wielka siła charakteru tego człowieka działa trochę jak światło latarni morskiej, której zadaniem jest trwać w tym samym miejscu. Nie istnieje coś takiego jak latarnia morska na kółkach. W tej sytuacji jej rola straciłaby sens. Poczucie bezpieczeństwa żeglarzy zasadza się na tym, że posyła światło zawsze z tego samego miejsca. I Márai w przenośnym sensie jest taka latarnią i stąd jego znaczenie dla dzisiejszych czytelników. My żyjemy w epoce, kiedy zmiany są coraz szybsze i w związku z tym ludzie też często zmieniają poglądy, przekonania. Może Márai budzi tęsknotę za wiernością sobie, trwałością i konsekwencją sądów i postaw.
— Porównała go pani do latarni morskiej. Latarnie są samotne i Márai też był samotny w powojennej Europie i Ameryce. Pisał też o samotności Węgrów otoczonych przez Słowian i Germanów. Ale z drugiej strony wszyscy jesteśmy samotni. Może pani mniej, bo ma pani czworo dzieci.
— Ja jestem otoczono ludźmi. Márai był samotnikiem z wyboru. Ale samotność jest potrzebna by tworzyć.
— Nawet pisał w „Dziennikach”, że przyjmowanie gości to marnowanie czasu.
— O, to zależy jakich! Rozmawiałam z córką malarza Istvána Szőnyi, Zsuzsą Szőnyi, która mieszkała we Włoszech, i tam z mężem stworzyła dom otwarty dla środowiska artystycznego. Márai znał Szőnyiego i bardzo go lubił, dlatego chętnie bywał u jego córki. Pisarz nie był wylewny, nie rzucał się nikomu na szyję, był wręcz nieufny, ale to z powodów o których mówiłam wcześniej. Ale u Zsuzsy Szőnyi bywał i ona bardzo pomagała mu przy wysyłaniu książek na adresy czytelników książek. Przyznała, że kiedy Márai już był w towarzystwie, stawał się jego duszą. Miał zawsze dużo ciekawych rzeczy do powiedzenia i wodził rej. Ale to musiało być grono ludzi zaufanych, a tych na emigracji nie było wielu, dlatego takie chwile były rzadkie.
Ewa Mazgal
Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Dodaj komentarz Odśwież
Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych
Dodawaj komentarze jako zarejestrowany użytkownik - zaloguj się lub wejdź przez
czytelnik #2541475 | 79.184.*.* 22 lip 2018 20:48
Wybór dzienników jest ciekawy, ale Marai to betonowa konserwa. Nic nie rozumiał z tego, że czas patrycjuszy się kończy, bo nie umieli stworzyć prostym ludziom godnego życia.
Ocena komentarza: poniżej poziomu (-1) ! odpowiedz na ten komentarz