Jak zostać gwiazdą musicalu? Trzeba naśladować Mozarta

2018-01-22 12:22:45 (ost. akt: 2018-01-22 12:29:31)
Marcin Wortmann

Marcin Wortmann

Autor zdjęcia: Przemysław Getka

Jest artystą wszechstronnym. Wystąpił w tysiącach musicalowych, spektakli, śpiewa też w operze. W Olsztynie przedstawił w piątek wyjątkowy, pierwszy i jedyny w Polsce koncert utworów Stephena Sondheima. 
Z Marcinem Wortmannem, śpiewakiem, rozmawia Ewa Mazgal.

— Panie Marcinie, proszę się przedstawić.

— Kim jestem? Jestem aktorem musicalowym, śpiewakiem operowym, wokalistą jazzowym i skrzypkiem. Jestem asystentem na Uniwersytecie Muzycznym im. Fryderyka Chopina w Warszawie, dzielę się swoją wiedzą z uczniami Warsztatowej Akademii Musicalowej. Mam też wielu prywatnych uczniów.


— Nie wiem, kiedy pan to wszystko robi, bo jak podaje Wikipedia, wystąpił pan w 3 200 spektaklach musicalowych.

— Już jest ponad 3,5 tysiąca.


— W Olsztynie wystąpi pan z Agnieszką Przekupień (rozmawialiśmy we wtorek) w koncercie kompozycji  Stephena Sondeima. Okazało się, że jest bardzo popularny w Olsztynie, bo bilety się rozeszły.

— (śmiech) Bardzo miło mi to słyszeć.


— Myślę, że wszyscy znają musical, do którego napisał, jako młody człowiek, teksty piosenek. To „West Side Story” Leonarda Bernsteina. Sondheim jest też autorem scenariuszy i muzyki do wielu innych dzieł. Ale proszę powiedzieć, dlaczego na bohatera swego autorskiego projektu wybrał pan właśnie jego?

— W Polsce Sondheim jest raczej nieznany. Wiem, że teatr w Chorzowie wystawił jego tytuły. Tymczasem Sondheim, obchodzący w tym roku 88 urodziny, jest ojcem amerykańskiego teatru muzycznego. Nie jest może na piedestale, ale wielu innych kompozytorów — z piedestału — zainspirował.


— Użył pan określenia teatr muzyczny. To coś innego niż musical?

— Tak. W teatrze muzycznym Sondheima połączenie muzyki i tekstów jest nierozerwalne, jedno bez drugiego nie istnieje. Na koncercie  zaśpiewamy songi z „Little Night Music”, „Company”, „Frogs”, „Anyone Can Whistle” i „Sweeney Todd”.  Z tych tytułów znany jest może „Todd”, bo w filmie zagrał go Johny Depp. Pozostałe musicale w Polsce nie są popularne. Ale zapewniam, muzyka jest przepiękna. Na koncert wybrałem utwory opowiadające o kobietach i myślę, że Sondheim, który jest otwartym homoseksualistą, doskonale zna złożoność płci żeńskiej i bardzo je szanuje.


— Dlaczego ten koncert odbywa się właśnie w olsztyńskiej filharmonii?
— Chciałem zrealizować go w Warszawie, na uniwersytecie, który mnie zatrudnia. Nie udało się, choć jest to pierwszy taki koncert w Polsce. Przez ponad półtora roku załatwiałem z firmą MTI — największym dystrybutorem musicali na świecie i praw do nich — materiały nutowe. Trzy razy odwiedziłem ich biuro w Londynie, negocjując kwotę, jaką miałem zapłacić za dwa miesiące ich wypożyczenia. Można powiedzieć, że robię to wszystko dla nauki i sztuki.


— Nauki?
— Mój doktorat będzie dotyczył zagadnień techniczno-estetycznych stosowanych w musicalu. A, jako śpiewak klasyczny, chcę pokazać, jak inna — różna — jest estetyka śpiewania klasyki od wykonywania utworów musicalowych, choć aparat wykonawczy jest ten sam. A dyrektora Piotra Sułkowskiego poznałem wcześniej, bo byłem w Olsztynie już dwukrotnie. Piotr Sułkowski i filharmonia jest otwarta na sztukę inną niż muzyka klasyczna. Dlatego zaproponowałem mu swój projekt, który zapozna melomanów z muzyką musicalową z trochę wyższej półki.


— A jeżeli chodzi o pana śpiew to rozumiem, że pierwszy był musical?

— Pierwsze były skrzypce, później wokalistyka jazzowa. W musicalu wylądowałem, gdy miałem 20 lat. Pierwszym, w jakim wystąpiłem, była „Miss Saigon”, potem były to „Grease”, „Koty”, „Evita”, „Jesus Christ Super Star”, "Taniec wampirów”, „Fame”, „Upiór w operze”, „Les Miserables”, „Deszczowa piosenka” i „Mamma mia”. Teraz gram w „Pilotach”.


— Przypomnijmy, że to polski musical opowiadający o polskich lotnikach biorących udział w bitwie o Anglię.

— Gram w nim rolę Stefana, jednego z czterech pilotów. Jest to opowieść o wojnie i miłości podana w lekki sposób. Są tam utwory nawiązujące do muzyki z lat 40. XX wieku oraz do muzyki współczesnej. Jednym się to podoba, innym nie. Najlepiej przyjść osobiście i posłuchać, albo kupić płytę i wyrobić sobie własne zdanie.


— Przyznam, że chętnie zobaczyłabym „Pilotów”. Ostatnio polskich lotników widziałam chyba w brytyjskim filmie „Bitwa o Anglię”. Było to dosyć dawno.
— Powstaje o nich film „Dywizjon 303” na motywach powieści Arkadego Fiedlera. Reżyserują go Denis Delić i Wiesław Saniewski, a grają m.in. Maciej Zakościelny i Piotr Adamczyk.


— Występował pan też w Teatrze Wielkim, a teraz  jest pan w obsadzie musicalu „Doktor Żywago” Lucy Simon, wystawionym w Białymstoku.

— Śpiewam partię Strielnikowa, męża Lary.


— Jak pan godzi te różne sposoby śpiewania?

— W musicalu w dzisiejszych czasach dzięki technice nagłośnieniowej odchodzimy od wykorzystywania naturalnych rezonatorów, z których korzystają śpiewacy klasyczni. Oni prostu używają swego ciała jako naturalnego instrumentu. W musicalu bardzo często korzystamy z mikroportów czy mikrofonów zbiorczych. W 2008 roku grałem w musicalu „A Chorus Line”. W Ameryce miał premierę w 1975 roku i zmienił wówczas oblicze Broadwayu. Zatrudniono do niego tancerzy, którzy jednocześnie śpiewali i grali. Wtedy nie było jeszcze mikroportów i my w tym 2008 roku graliśmy w oryginalnej formie, bez jakiegokolwiek nagłośnienia. Wtedy moja technika klasyczna przydała się w pewnym stopniu. Musical jest formą dramatyczno-muzyczną, z naciskiem na dramatyczną. Słowo jest tu na pierwszym miejscu. W operze większe znaczenie ma dźwięk i jego nośność. Dlatego często przedstawieniom operowym towarzyszą napisy. W musicalu słowo nie może „uciec”. Musimy wiedzieć, co czuje i co chce przekazać nam bohater. W doktoracie postaram się opisać problemy, z jakimi borykałem się sam i z jakimi borykają się śpiewacy szkoleni klasycznie, chcący wykonywać repertuar musicalowy zgodnie z wymogami estetycznymi jakie ten gatunek stawia przed wykonawcą.


— Chyba trudno się tak przełączyć?
— Trudno. Ale na szczęście trafiłem pod skrzydła prof. Włodzimierza Zalewskiego i profesor Maureen Scott, do której latam kilka razy w roku do Londynu.  Wylot o 6 rano o 12 lekcja i o 20 powrót.

— To pokazuje, że za musicalowo-operową sławą stoi ciężka praca.

— Jeżeli chcemy osiągnąć spełnienie w tym, co kochamy i jest to jeszcze naszą pasją, to tak. Trzeba się rozwijać cały czas. Dziękuję mojej żonie za wyrozumiałość, bo mnie po prostu nie ma w domu.


— Pytanie, czy woli pan operę, czy musical jest takie samo jak pytanie, czy bardziej kocha pan mamę, czy tatę.

— (śmiech) Myślę, że tak. To jest takie pytanie. Kocham ich oboje, tak jak kocham dobrą muzykę, niezależnie od tego czy jest to musical, opera, czy dobra muzyka rozrywkowa.


— Ma pan swoich mistrzów?

— Jeżeli chodzi o klasykę, uwielbiam Pavarottiego. Jego nagrań słucham bardzo często. Z żoną słuchamy śpiewu Andrei Bocciellego, na którego koncerty jeździmy dość często.


— Czy pana żona ma coś wspólnego z muzyką?

— Nie! Kocha muzykę, ale jest normalna (śmiech). Skończyła administrację.


— Wróćmy do pana mistrzów.

— Jeżeli chodzi o kompozytorów, to przez cały czas odkrywam Sondheima. To, co pozostawił, fascynuje mnie i chciałbym, żeby jego muzyka dotarła do jak największej liczby słuchaczy.


— A czy Stephen Sondheim wie o pana staraniach? O koncercie i o Olsztynie?

— Myślę, że nie. Ale w dzisiejszym świecie informacje szybko się roznoszą.


— Czym pan tłumaczy tę fenomenalną popularność musicalu? Ludzie z całej Polski jadą do Warszawy czy Gdyni autokarami.

— Jeżeli chodzi o rozwój musicalu polska kultura tego gatunku jest opóźniona myślę o dwie, trzy dekady w stosunku do Zachodu. Teraz dopiero musical zaczyna się u nas rozwijać tak jak kiedyś na Broadwayu i West Endzie. Dobrze, że rozwijają się większe i mniejsze teatry, które zaczynają wypełniać swoje repertuary, repertuarem musicalowym. Nie jestem jednak zwolennikiem grania musicali w teatrach typowo dramatycznych.


— Dlaczego?

— Nie chodzi o grę aktorską, bo ona powinna być niezaprzeczalnie na pierwszym miejscu i tak jest, ale o połączenie umiejętności, które aktor musicalowy musi posiadać. Musi śpiewać, grać i tańczyć i wszystko to musi robić równie dobrze. Często wymaga się od niego gry na instrumentach. Jest wielu bardzo dobrych aktorów dramatycznych, którzy bardzo dobrze śpiewają, ale już nauka tańca wymaga od nich mnóstwo czasu i wysiłku. Choć nadrobienie tych umiejętności i połączenie ich w jednym czasie jest zawsze do wyćwiczenia. Cały czas się rozwijamy i to jest najpiękniejsze w tym zawodzie.


— Mnie aktorzy musicalowi, którzy czasem są nie tylko tancerzami, ale wręcz akrobatami, wydają się fantastyczni. To chyba są tylko wybrańcy.

— Są to ludzie, którzy wiedza, czego chcą od życia. Rozwijają się bardzo wszechstronnie. Bardzo cenię aktorów hollywoodzkich, którzy tak wiele potrafią, jak Hugh Jackman — Wolverine z serii „X-man”, czy Jake Gyllenhaal, znany przede wszystkim z filmu „Tajemnica Brokeback Mountain”. Teraz występuje w roli George'a w musicalu Sondheima „A Sunday in the Park with George”. A to świetny aktor dramatyczny.

— Wpadnę panu w słowo. Przed nim kanonicznym George'm z tego musicalu był Mandy Patinkin, aktor znany m.in. z filmów takich „Yentl” i serialu „Homeland”. Nie miałam pojęcia, że jest on też śpiewakiem.

— Amerykańscy aktorzy są „szeroko” prowadzeni od dziecka. Jest tam też ogromna konkurencja. I na casting nie zgłasza się 600 czy 800 osób, tylko 8 czy 10 tysięcy. W Polsce teatrów musicalowych jest już sporo. Ale wiele tytułów jeszcze nie gramy. Widzowi musical kojarzy się z przepychem, kostiumami i bogatą scenografią. Ale musical to nie tylko to. Musical to głównie teatr , teatr muzyczny, jaki uprawiał Sondheim.


— Co poradziłby pan młodym ludziom, którzy chcą iść w ślady Marcina Wortmanna?

— Na pewno potrzebna jest edukacja muzyczna, która daje niezaprzeczalne podstawy. Na pewno potrzebna jest zaciętość w dążeniu do celu, bez względu na trudności. Moja pani od skrzypiec Nina Minko, która kończyła konserwatorium w Moskwie, zasiała we mnie miłość do tego instrumentu. Ćwiczyłem po 8 godzin dziennie, chodząc poza tym do normalnej szkoły. Młodym ludziom życzyłbym wytrwałości. Mówię moim uczniom, że Beethoven, Mozart, Czajkowski czy Sondheim tworzyli w czasach bez telefonów komórkowych i gier. Zajmowali się tylko tym, co było dla nich najważniejsze, czerpiąc przy okazji z tego wiele przyjemności. Myślę, że w tym tkwi tajemnica ich wielkości — trzeba ich naśladować.


— Jakie są pana marzenia?

— Mam ich wiele. Ale bardzo chciałbym rozpropagować twórczość Sondheima w Polsce. Może dzięki mnie w większym stopniu zainteresują się nią dyrektorzy teatrów musicalowych i sal koncertowych.

Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Dodaj komentarz Odśwież

Dodawaj komentarze jako zarejestrowany użytkownik - zaloguj się lub wejdź przez FB